Przejdź do głównej zawartości

Jak wygrać Mistrzostwa? Kettlebell 2015 Bielsk Podlaski


Zapewne dużo pracy nad sobą, zarówno swoją siłą, mobilnością, wytrzymałością jak i wagą ciała - się przydaje. Chcę jednak napisać o czym innym, czymś czego mnie stanowczo brakuje.

O głowie. 


Nienawidzę tras powyżej 150km. Nie ważne jakim środkiem lokomocji. Kiedy więc decyduję się na jakąś - jest to wiekopomne wydarzenie. Jeżeli więc ktoś nie zachwyci się tą notką, to kij mu w nery. Jechać tak daleko to jedno, a drugie, że dla mnie jechać na zawody to jak kąpiel z bąbelkami dla kota. "Weź se spierdalaj".

Co tu dużo pisać, II Ogólnopolskie Mistrzostwa Kettlebell Hardstyle 2015 w Bielsku Podlaskim były udane, choć długie i głośne na tyle, by przyprawić mnie o usznego kaca na drugi dzień. Nie mam w zwyczaju czytać czyichś relacji - chyba, że z  plaży nudystów - zatem i Wam takowej oszczędzę. Nigdy nie rozumiałam powodów do zdawania raportów z imprez masowych z wyszczególnieniem atrakcji, które ewidentnie ominęły jakąś tam szerszą publiczność. Jestem za to fanem subiektywnych wspomnień z nutą zołzostwa.

Wielu na pewno bardziej obchodzi kto wygrał i "z czym do ludzi" wyszedł. Mnie to zawsze obchodzi, gdyż jest pełno wszelakiej maści mistrzów Polski w naszym kraju. Każda już dyscyplina sportowa cierpi na rozdrobnienie, mówiąc kulturalnie. Mówiąc nie kulturalnie - sraczkę.

Czy uważam, że tytuł mistrzowski jest pusty lub niesprawiedliwy, bo gdzieś tam w jakiejś pipidówie żyje Kowalsky, który od pługa odciągnięty rozgrzewa się życiowymi rekordami osób startujących w Mistrzostwach?
NIE.

Temu, kto wygrywa - tytuł się należy, bo stanął w szranki i wygrał. Temu, kto nie staje, a jest lepszy - się nie należy. Proste jak budowa kettla. TO JEST TYTUŁ. O ile pamiętam, nie żyjemy ani w Rosji ani w Korei Północnej, by miano nas za porażkę w piwnicy przytopić.

Poważnie: każdy jest w stanie jebnąć rekordzik lub przebić czyjąś życiówkę w zaciszu swego gniazda. Stąd publikuje się tylko udane podejścia, często w jakichś kalesonach, kapciach, czy niewyjściowym ryjem. Czym innym jest stanięcie w wybranym dniu (dla zawodowców to olbrzymi problem ze względu na wykonywany zawód i możliwe kontuzje, a dla kobiet to już w ogóle masakra z przyczyn biologicznych) i godzinie, przed tłumem gawiedzi pragnącej być "zabawianej", często pełnej nierealnych oczekiwań. Do tego wspaniała konkurencja dysząca Ci przez ramię, wywalająca na uboczu lub w świetle reflektorów ciężary, od których miękko Ci w kolanach. A niech jeszcze jakiś czarny koń wyskoczy.

Ilu znasz ludzi, którzy staną w szranki wiedząc z góry, że nie mają żadnych szans na wygraną? Każdy liczy. Każdy kalkuluje.

Macie więc tutaj papu dla swoich myśli. Może po krótkiej lekturze będziesz pluł sobie w brodę, może dostaniesz zawału, a może spłynie to po Tobie.



*po więcej wyników kliknij w obrazek. Zachowaj w pamięci, że technika hardstyle jest bardzo wymagająca - to co wychodzi w zaciszu własnego pokoju, czasem ma braki techniczne i ulega dyskwalifikacji.

Każde zawody to zespół wielu czynników. Nie da się przewidzieć ich rezultatu, co jest bardzo ekscytujące* *a przynajmniej tak słyszałam. Mnie ekscytują głównie nowe tytuły od Sandersona, filmy z zombie i smoki w grach komputerowych do ubicia. No i pierogi.

Nigdy Mistrzem niczego nie byłam* *cięta riposta się nie liczy, i nie będę, gdyż stan psychiczny ku temu potrzebny jest mi obcy niczym gramatyka prof.Bralczykowej. Możecie sobie podciągnąć to pod zazdrość i poczucie słabości - ja to też tak bez oporów nazywam. Wstydzić się jednak nie zamierzam, bo mam bardziej epickie wady charakteru niż bycie małą wredną pipą.

To sobie wyjaśniwszy, wiadomo już czemu jestem świetnym sędzią. Pomijam dogłębną znajomość technik i unikatową umiejętność liczenia do 10. Zatem i na te Mistrzostwa pojechałam w charakterze sędziny oraz po to, by sprawdzić czy fejm się zgadza. Zgadzał się.

Na facetów nie zwracam zawodowej uwagi. Ciacho, nie ciacho, nie interesuje mnie ile podnosi - ale JAK. Chciałabym przy okazji naprostować szerzące się ploty na temat poważnej kontuzji jednego z zawodników. Jak się podnosi konia z wozem, to albo BĘDZIE RYK ZWYCIĘSTWA albo klaps na dupę. Aleksander jest profesjonalistą - doskonale wiedział na co się porywa, ma duszę wojownika i ryzykował wiedząc jaka jest stawka. To, że robił to wcześniej na sali dawało mu solidne podstawy do w pełni zracjonalizowanej próby na scenie. Myślicie, że ktoś z publiczności zauważył? Nikt. Mężczyźni nie płaczą i nie robią scen, a Olo jest mężczyzną z żelaza* *teraz również z gipsu.



Natomiast kobiety..!

Ożesz ty batman, jak fajnie jest mieć mózg rozjebany liczbami kilogramów. Żelazo w ich dłoniach należało by ważyć przed każdą konkurencją. A przy pokazowym SST (ilość snatchy w 10 minut), to chyba podpiąć panie pod akumulatory.



Zawodniczki tegorocznych Mistrzostw to reklama kettlebell. A tajemnicą poliszynela jest ich wiek oraz staż treningowy. I nie piszę tu tego, by chełpić się dokonaniami innych - piszę to po to, by jedna kura z drugą, siedząca na dupie i szukająca sensu istnienia przed monitorem mogła zobaczyć, że podnoszenie wolnych ciężarów to nie droga do zaawansowanego troglodyctwa. To droga do zmiany życia na lepsze, ale o tym już w innej notce.

Komentarze

  1. Osiągnięcie sukcesu i wygranie zawodów to jedynie malutki impuls do dalszych jeszcze cięższych treningów. Przede wszystkim wygrywa psychika i determinacja, bez tego nie osiągnęłoby się żadnego sukcesu

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlatego też uważam, że brak starych twarzy, a nadwyżka nowych twarzy - były na zawodach bardzo odświeżające.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Czy honorują Państwo karty Benefit?

Średnio kilka razy w miesiącu dostaję telefon z takim pytaniem. Przez pierwsze dwa lata odpowiadałam grzecznie, że "nie, nie honorujemy, ale pierwsze zajęcia oferujemy gratis i mamy świetną ofertę na...". Za każdym razem jednak dostawałam lekko arogancką i znudzoną odpowiedź "a to dziękuję", by nie powiedzieć, że drzwi jebiemnietoizmu waliły mnie w twarz . Przez drugi rok działalności mojego klubu IRON CHURCH , który kosztował i wciąż kosztuje mnie masę zdrowia, nerwów i pieniędzy* *czyli zupełnie jak mój kot , wdawałam się w polemikę typu "nie, nie *honorujemy*, gdyż nasi Instruktorzy PŁACĄ ciężkie pieniądze za oferowaną u nas wiedzę, zatem muszą je zarabiać". Zauważyłam jednak, że spotyka się to z kompletnym brakiem zrozumienia* *seriously, I'm shocked , jak gdybym po chamsku ODMAWIAŁA przyjęcia pieniędzy od firmy Benefit. Nie kwestionuję mojego chamstwa. Po co miałabym się niby tyle uśmiechać i ryzykować pomarszczeniem ryjka na późną starość w w

Jesteś brzydka, gruba i głupia?

Ćwicz z kettlami, a nie będziesz gruba! [wyimaginowane werble] Tak tak, ten żart mi się nigdy nie znudzi. Ale. Porozmawiajmy sobie o CELACH i REZULTATACH . Mój nowy challenge dotyczy podciągania się na drążku - zarówno w podchwycie jak i nachwycie. Chwilę walczyłam ze sobą, czy szpagat nie byłby bardziej szpanerski, ale.. nie ma różnicy dla mojego ego czy urośnie jeszcze bardziej. Na tym etapie praktykowania jebiemnietoizmu pewne rzeczy tracą na znaczeniu. Chociaż ostatnio przeczytana sentencja "Nie mam problemu ze swoim ciałem. Dopóki ktoś na nie nie patrzy." spłynęła na mnie niczym bliss. Przecież wszystko rozchodzi się o tych INNYCH ludzi. Możesz sobie wmawiać, że na jednoosobowej stacji kosmicznej komunikującej się z resztą świata raz na tydzień, codziennie wkładałabyś photoshopa na twarz, rezygnowała z czekoladowego budyniu, goliła nogi, malowała paznokcie czy kremowała swoje przeszczepy. Bitch, please. Skoro więc dążymy do własnych celów by "inni widzieli",

Kettle to nie fitness. Kettle to duma.

Sezon ogórkowy na blogu to problem remontu sali. Nowej. Zajebistej. Sali Centrum KB. Sali, która jest tak wypasiona, że musi mieć własną nazwę. Prawdopodobne jest również, iż przez pierwszy tydzień nie będzie można ludzi z stamtąd wygonić. Tym bardziej za skórę wchodzą mi pytania o moje bieganie. Jako iż więc w końcu presja społeczna mnie wypchnęła do lasu w sobotni wczesny poranek, opiszę tę przygodę. Jutro, kiedy ból mięśni nie pozwoli mi na cenzurę w żadnym znanym mi języku, może być prowokacyjnie notkę pisać. Żeby nie było iż pizda skończona ze mnie, mężnie zgodziłam się na 10km mojego pierwszego w życiu biegu . Prawdę mówiąc miałam spore nadzieje i szanse na to, że po 3cim kilometrze będę nieść Julkę na plecach z powrotem do bazy, gdyż biegła z nami z rozwaloną kostką. W podejrzanie dobrym humorze pozostałe Spartanki oznajmiły, iż właściwie to one tych lasów nie znają , ale co tam! BIEGNIEMY! sooo chicken like! 6 minut na kilometr, czyli bardzo kurze tempo, nie jest w stanie zmę