Przejdź do głównej zawartości

Tłusto jeść i gubić kilogramy.

CD poprzedniej notki, by Maciej Górecki.

Tłusto jeść i gubić kilogramy. Brzmi paradoksalnie. Prawda? Taka jest jednak praktyka. Mentalny wstręt jaki odczuwamy
czytając na opakowaniu danego produktu, że w każdych 100 g zawiera AŻ tyle i tyle tłuszczu, wywołany został w nas przez oficjalną (amerykańską) dietetykę i powtarzane przez nią jak mantra: tłuszcz – otyłość – cholesterol – zawał – udar – miażdżyca. No a co w zamian? Oczywiście większość speców od odżywiania śpiewa w radosnym chórze: węglowodany – białko – białko – białko...

Trudno im nie ufać. Przecież wszystkie malownicze krągłości, tak ulubione przez chociażby Rubensa, składają się z tkanki tłuszczowej. Mięśnie składają się z białka. Wniosek? Muszę unikać tłuszczu i jeść odpowiednią ilość białka, a energii dostarczą mi węglowodany. Proste, łatwe i skuteczne.

Problematyczne bywa tylko znalezienie sposobu na swoje rachunki za energię zjedzoną.

I tu na scenę wkracza bilans energetyczny. Skoro zjadłem przez cały dzień 2000 kcal, a moje procesy życiowe (oddychanie, krążenie, bicie serca, ogrzewanie, metabolizm) wymagają 1600 kcal, to „zostało” mi do zagospodarowania 400 kcal. Jeżeli nie zamienię ich na wiadro potu, to z każdych 9 kcal nadwyżki powstanie 1 gram tłuszczu! Ratunku! Da to około 45 gramów tłuszczu dziennie! Po 10 dniach takiego życia moja waga zwiększy się o 450 dekagramów, a po trzech miesiącach...

Zakładam zatem trampki i biegnę przed siebie. Po 30 minutach moje rachunki zostaną wyrównane. Itd.

Do spółki zaprzęgnięto nawet fizykę newtonowską, przyjmując za pewnik, że każda zjedzona kaloria, zostanie przez organizm odzyskana i zmagazynowana. Organizm został potraktowany jak układ fizycznie zamknięty. Ilość energii dostarczonej musi równać się ilości energii zużytej. Koniec i kropka. Masz coś do Newtona? Zatem zamknij się i żryj owsiankę.

Gary Taubes, autor głośnych publikacji dotyczących odżywiania, w tym - wydanej po polsku - książki „Dlaczego tyjemy i jak sobie z tym poradzić?” buduje genialną metaforę takiego podejścia do kwestii „bilansowania”. Każe on wyobrazić nam sobie zatłoczoną ulicę pełną knajp. Ludzie wchodzą do nich i wychodzą. Jedne są zatłoczone, inne świecą pustkami, a jeszcze inne są zapełnione w stopniu umiarkowanym. Obserwator ulicy mógłby zadać dociekliwe pytanie jej znawcy: „Dlaczego w niektórych knajpach jest dużo ludzi, a w innych mało?” „Ponieważ weszło do nich więcej osób, niż z nich wyszło.” - usłyszałby odpowiedź. Logiczne. Prawda? Ale czy nie wyczuwamy tu nutki absurdu? W zasadzie brzmi jak drwina z pytającego. Nadal nie znamy odpowiedzi na pytanie: dlaczego tak się dzieje?

Przekładając takie podejście do naszego problemu: dlaczego jedne osoby są grube, inne chude, a jeszcze inne mają umiarkowany poziom tkanki tłuszczowej? Odpowiedź w stylu: „Grubasy zjadają więcej kalorii niż zużywają, chudzi więcej zużywają niż jedzą, a umiarkowani jedzą akurat tyle ile trzeba” - również nie zasługuje na brawa. Jakie są mechanizmy gromadzenia zapasów, zamieniania jedzenia na energię, budowania tkanki mięśniowej? Co sprawia, że część kalorii zostaje uwolniona z naszych ciał w postaci energii, a część więźnie w komórkach tłuszczowych?

Medycyna naukowa, ta najpoważniejsza z poważnych, zna odpowiedź. Hormony. Nasz organizm reguluje gospodarkę energetyczną za pomocą hormonów. Inaczej mówiąc: nie tyjemy od kalorii – tyjemy od hormonów.

Nie chudniemy od spalania kalorii – chudniemy jeżeli stworzymy w organizmie warunki sprzyjające zużywaniu tkanki tłuszczowej na cele energetyczne.

W jaki sposób? Oczywiście za pomocą hormonów. Budujemy mięśnie jeśli stworzymy w organizmie zapotrzebowanie i hormonalne warunki sprzyjające tej budowie. Zniszczymy swój organizm doprowadzając do wydzielania hormonów stresu. Tak oto wywołaliśmy na scenę głównych bohaterów niniejszej gawędy.

Oto królowa Insulina – słodka i powabna gospodyni. Uwielbia robić przetwory, zwłaszcza z cukrów. Ma klucze od spiżarni. To ona przerabia nadwyżki na tłuszcz, który upycha w każdym dostępnym miejscu. Uwielbia węglowodanowe fajerwerki – ignoruje tłuszcz, no chyba, że pojawią się razem jako np. bita słodzona śmietana, napoleonka, czekolada i cała reszta orszaku władcy dietetycznych piekieł.

Ten nadobny młodzieniec obok to książę Glukagon. Rozrzutnik, wojownik i hultaj. To on, na polecenie mózgu, rekwiruje zapasy tłuszczu i wydaje je na cele energetyczne. Najczęściej wkracza do akcji w trakcie i po wysiłku fizycznym.

Kolejne interesujące postacie na razie pominiemy. Kortyzol – maruda, sknera i kutwa, który potrafi powstrzymać zużywanie zapasów tłuszczu. Jest dzieckiem głodu, stresu lub/i przetrenowania. Potrafi skutecznie zniszczyć motywację, obniżyć samopoczucie, stłumić działanie układu odpornościowego. Natomiast gość w stroju Rambo, to Testosteron. Babiarz, specjalista od walenia ze łba i fachowiec od budowania mięśni.

Kąsasz fabułę? - jak mawia młodzież.

Jeżeli nie sprowokujemy organizmu do wyrzutu insuliny to nie grozi nam odłożenie zapasów energii w postaci tkanki tłuszczowej. Po prostu będzie to hormonalnie niewykonalne. Insulina pojawia się w organizmie po spożyciu węglowodanów. Ergo: jedz tak mało węglowodanów jak to tylko możliwe. Karm swoje ciało tłuszczem, żeby mieć energię i nie czuć głodu. Zadbaj o pełnowartościowe białko żeby mieć aminokwasy do dbania o mięśnie. Tyle.

Tyle to znaczy ile? Kontrowersyjnie. Nie będąc autorytetem jestem zwolennikiem zjadania około 20-25 g białka w jednym posiłku. A jem cztery posiłki. Mniej się nie da, ale o tym za chwilę. Do tego dokładam 2-3 razy tyle tłuszczu. Węglowodanów nie więcej niż 50 g/dobę, w równych porcjach nieprzekraczających 10-15 gram. Wyjątkiem są dni treningowe kiedy potrafię ich zjeść około 75 gramów, lecz wtedy większość przypada na czas bezpośrednio po treningu, kiedy tkanka tłuszczowa głuchnie na insulinę.

Podejście do źródeł białka mam tradycyjne: mięso, ryby, jajka, sery, śmietana powyżej 30%, czasami kefir lub jogurt. Ilość smacznych kompozycji, w jakie można zestawić te produkty jest powalająca. Jednak ciągle za mało tu tłuszczu. Dlatego też większość posiłków kraszę masłem klarowanym, smalcem, porządnym majonezem (bez lub z minimalnym dodatkiem cukru).

Węglowodanów dostarczają mi głównie warzywa zielone i liściaste, a także pomidory, papryka, cukinia, brokuły, kalafiory i kapusta. Staram się nie tykać wszystkiego co rośnie w ziemi. Wyjątek stanowi marchew, buraki ćwikłowe i... ziemniaki. W zasadzie większość potrzebnych witamin mam z mięsa, ale ewentualne niedobory witaminy C załatwiam za pomocą spożywanych tylko po treningu, owoców: jabłek, kiwi, cytrusów lub wszelkich jagód. Nasza dobra znajoma, gorącokrwista piękność, czerwona papryka zawiera w jednym owocu całość naszego zapotrzebowania na witaminę C. Podobnie nasza swojska, bizantyjska barwą, kształtem i aromatem cebula.

Nie unikam kalorycznych orzechów, a zwłaszcza włoskich. Są wspaniałym produktem, bogatym w magnez i kwasy tłuszczowe. Z lubością jadam mak i sezam, które są lepszym źródłem wapnia niż nabiał. Z taką mieszanką, używając słodzików, zdolny kucharz potrafi upiec ciasto, którym rzuci na kolana każdego smakosza. Chociaż jedzenie to tylko jedzenie. Alkohol? Wino. Najlepiej czerwone wytrawne.

Dlaczego cztery posiłki, a nie dwa lub trzy? Chodzi o białko. Jeżeli podam go zbyt dużo w jednym posiłku, to mój organizm może uruchomić taki sprytny proces, który nazywa się glukoneogeneza, a polega na tym, że białka zamieniają się... w glukozę, czyli cukier! Jeżeli nie mam cukrów, a mam za dużo białka, to zrobię sobie z niego glukozę. Proste, sprytne i brutalne. Nie zależy mi na produkcji wewnętrznego cukru i dlatego staram się jeść białko w małych porcjach, co kilka godzin.

A kalorie? W momencie gdy ustabilizuje się poziom insuliny, bez gwałtownych spadków i wzrostów, ginie odczucie głodu. Każdy, kto próbował żyć na diecie z restrykcjami kalorycznymi przy zachowaniu proporcji makroskładników, wie, że nieodłącznym jej towarzyszem bywa poczucie, mniejszego lub większego, ssania w żołądku. Ów stan permanentnego głodu działa w sposób erozyjny na silną wolę i motywację. Spróbujcie w takim stanie zjeść jednego słonego paluszka z paczki...

Za wszystko odpowiadają węglowodany. Dodać należy, że taki chroniczny stres na tle łaknienia (dla organizmu to po prostu stres) może w sposób zdecydowany ułatwiać wydzielanie kortyzolu i spowolnienie przemiany materii. Jeżeli dołożymy do tego forsowny trening, to już możemy sobie rezerwować miejsce w konkursie na najbardziej spektakularne jo-jo, gdyż waga poleci w dół, ale zanim to zrobi poprzysięgnie nam zemstę. Z przysięgi wywiąże się przy pierwszej okazji.

Natomiast tłuszcz „blokuje” głód. Po prostu nie mamy ochoty na dalsze jedzenie i dużo łatwiej odmówić sobie wszelkich łakoci. Dodajmy do tego kolejny aspekt: obkurczenie żołądka. Wiele osób z popsutym BMI decyduje się na operacyjne zmniejszanie przestrzeni żołądka. Ten sam efekt można uzyskać na diecie tłuszczowej. Posiłki są bardziej gęste kalorycznie, a zatem jemy objętościowo mniej niż przy tzw. „zdrowym żywieniu”.

Przykład: Jadam około 3500 – 3700 kcal dziennie. To moje minimum przy ośmiu treningach w tygodniu (jestem chłop z wagą w okolicach 105-108 kg i 191 cm wzrostu). Przy założeniach tradycyjnej dietetyki musiałbym zjeść: nie więcej niż 180 g białka (720 kcal); 25% dziennego zapotrzebowania z tłuszczów (97 g tłuszczu – 875 kcal); 2000 kcal z węglowodanów, co daje 500 g węglowodanów. Jaja sobie robicie? Nie mam ochoty jadać wprost z półmisków albo miednicy. Widzieliście kiedyś 100 g ugotowanego ryżu? A to dopiero 70 g węglowodanów.

Dziękuję. Jem posiłki, które objętościowo mieszczą się w „misce” powstałej ze złożenia obu dłoni. To podobno odpowiada objętości dna mojego żołądka. Dla wszystkich, którzy nie lubią liczyć kalorii fajną opcją jest propozycja wspomnianego
Taubesa. Ugotuj miskę jajek, pokrój tłustą pieczeń na kawałki, przygotuj kiełbasę. Za każdym razem gdy poczujesz głód zjedz coś z tego przegryzając warzywem. Takie karmienie na życzenie. I podobno działa. Warunek jeden: unikanie cukru pod każdą postacią, od szarlotki, przez owoce, po warzywa skrobiowe. Jesz oczywiście do zaspokojenia głodu i nie liczysz kalorii. Liczysz węglowodany, których nie możesz zjeść zbyt dużo, nawet jeżeli pochodzić miałyby z trawy rwanej w Licheniu.

Na wszelki wypadek można łykać jakieś piguły z witaminami. Nie od parady byłaby suplementacja tarczycy odpowiednimi pierwiastkami. Przed zakupem skonsultuj się ze swoim szamanem, proboszczem, lekarzem albo farmaceutą.

Ale ja jestem sportowcem i potrzebuję węglowodanów!

Wydaje ci się tylko. Do czego potrzebujesz węglowodanów? Do długich, intensywnych treningów w strefie przemian beztlenowych. Jeżeli potrafisz przeprowadzić naprawdę długi i naprawdę intensywny trening w strefie autentycznych przemian beztlenowych, to prawdopodobnie już teraz nie masz problemów z nadmiarem tkanki tłuszczowej.

Potrzebujesz węglowodanów do rozpoczęcia procesu regeneracji po treningu. Tak, jeżeli Twoim celem są mięśnie większe niż silniejsze. Podanie węglowodanów uruchamia insulinę, która jest jednym z najważniejszych hormonów anabolicznych. Insulina jednak zatrzymuje spalanie tłuszczu. Coś za coś. Cukier magazynujemy w organizmie pod postacią glikogenu. To taki półprodukt energetyczny, który bardzo szybko może zostać zamieniony w dalsze substancje wysokoenergetyczne.

Istnieje pewna nienaruszalna rezerwa glikogenu przetrzymywana na potrzeby kluczowych narządów w naszym ciele: serca i wątroby. Całą resztę można zużyć podczas forsownego treningu. Dokładnie mówiąc: podczas 30 – 40 minut treningu o dużej intensywności potrafimy roztrwonić 80-90% zasobów glikogenu. Zanim to jednak nastąpi organizm poszuka sposobów zminimalizowania strat. Do akcji wkroczy adrenalina, endorfiny i inne narkotyki pochodzenia hormonalnego. Węglowodany zjedzone po treningu zostaną prawdopodobnie zużyte na odbudowę zapasów glikogenu.

Coraz głośniej mówi się o sportach wytrzymałościowych i dietach typu LCHF. Dlaczego? Otóż tłuszcz to najbardziej wydajne paliwo. Budowa i sposób spalania sytuują go chemicznie w pobliżu produktów naftowych. Produkt uboczny spalania tłuszczu to woda. Do tego wszystkiego waży najmniej ze wszystkich rodzajów pokarmu. Coraz częściej słychać o maratończykach i zwycięzcach ultramaratonów, których odżywianie oparte zostało o tłuszcze. Wśród medalistów ostatnich zimowych igrzysk olimpijskich, również znaleźć możemy przynajmniej jednego zwolennika LCHF.

Osoby, które otarły się o biegi długodystansowe, znają pojęcie „ściana”. Ściana to niewidzialna bariera, pojawiająca się około 33-36 km biegu, która zatrzymuje biegaczy. Po prostu nagle opadają z sił. Koniec. Odcinka energii i idziemy, albo czekamy na karetkę. Powodem tego bywa wypalenie węglowodanów i glikogenu. Poczytajcie poradniki dla biegaczy długich dystansów. W połowie z nich znajdziecie zapisy: najedz się tyle węglowodanów ile wlezie – zacznij je jeść dwa dni wcześniej, a przed samym biegiem zjedz jeszcze trochę. Taka troska o odpowiednie spożycie węglowodanów nie dziwi, ponieważ dla większości biegaczy są one praktycznie jedynym liczącym się źródłem energii. Przestawienie się na tłuszcze spowodowałoby katastrofę, gdyż nie potrafią oni korzystać z kwasów tłuszczowych jako z głównego źródła energii. A przecież niemal każdy gram węglowodanów i tak musi zostać zamieniony na kwasy tłuszczowe żeby zostać zużytym w procesach energetycznych. Tymczasem maratończyk jedzący tłusto nie musi obawiać się ściany. On po prostu i tak nie ma glikogenu do wypalenia. Cała jego gospodarka energetyczna opiera się o tłuszcz, a tego paliwa przeciętny człowiek ma na kilka dni.

Innym aspektem funkcjonowania sportowców-zwolenników LCHF może być fakt, że tak naprawdę nie istnieje dla nich pojęcie treningu na czczo. W razie zapotrzebowania sięga się po najłatwiejsze do pozyskania, wysokowydajne paliwo – tłuszcze zapasowe.

Czy to oznacza, że jeżeli robię ostre treningi to nie mogę jeść tłusto? A kto tak powiedział? Znam osobiście osoby, które jedzą LCHF, a ich sesje treningowe spowodowałyby zapaść u większości ćwiczących. Sam zrobiłem dwa razy challenge „10000 swingów” Dana Johna będąc na diecie LCHF. Obecnie szykuję się do biegu na dystansie maratońskim. Wiąże się to z czterema treningami biegowymi w tygodniu. Dystanse od 8 do 28 km. Do tego wykonuję Plan Minimum z „Wejścia odważników kulowych” Pawła Caculina, czyli kolejne cztery treningi. To chyba niemało.

Nie narzekam na brak energii. Mój organizm regeneruje się zdecydowanie szybciej niż przy dietach z udziałem węglowodanów. Waga też nie wykazuje niepokojących tendencji. Ważna informacja dla panów: udział tłuszczu zwierzęcego w diecie sprzyja syntezie testosteronu w najlepszym gatunku. Trochę to pocieszające, zwłaszcza, że takie maratońskie truchtanie, to jeden z najlepszych sposobów bezoperacyjnej zmiany płci.

Uczmy się od natury.

Kolibry wykonują tysiące uderzeń skrzydłami na minutę. Naukowcy dowiedli, że pomimo odżywania się nektarem, ich mięśnie zasilane są kwasami tłuszczowymi. Węglowodany z nektaru zamieniają się w tłuszcz, który zasila mięśnie. Siewki – gatunek ptaków – tyją o połowę masy swych ciał, po czym potrafią lecieć pięć tysięcy kilometrów zużywając jedynie zapasy tłuszczu.

Najszybszy ssak lądowy to drapieżnik. Wszystkie wielkie drapieżniki preferują wyjadanie, bogatych w tłuszcze, wnętrzności swoich ofiar, niejednokrotnie pozostawiając „czyste” mięso padlinożercom.

Podsumowanie.

To pisałem ja. Maciek. Facet, który kiedyś ważył 182 kg. Po wielkich bojach stoczonych z samym sobą udało mi się zejść do wagi 92 kg. Arytmetykę zostawiam Wam.

Po zakończeniu kuracji odchudzającej musiałem znaleźć sposób na uniknięcie efektu jo-jo. Na szczęście udało mi się obudzić w sobie miłość do treningów. Jednak zabawy z bilansowaniem, kaszą, ryżem okazały się ślepą uliczną. Waga rosła pomimo kolejnych trików żywieniowych, rotacji, podbijania, obcinania... Dopiero ponowne odkrycie Low Carb High Fat uspokoiło całą sytuację. Otyłość to choroba nieuleczalna. Można z niej wyjść, ale nigdy nie będzie się wyleczonym. Komórki tłuszczowe nie giną. One się tylko opróżniają i czyhają cierpliwie na ponowne napełnienie.

Macie tu tylko moje słowa. Na dowód zdjęcie ze stadium maksymalnego wygłodzenia. Czy myślicie, że zrobiłbym coś, co zaprzepaściłoby efekt takiej harówy?

Komentarze

  1. Zgrabnie to ująłeś Maćku!

    Mizernie na tym "chudym zdjęciu"..
    Jednak to pewnie jeszcze okres przedkettlowy!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie era przedkettlowa. Szykowałem się do zgłębiania tajników treningu kulturystycznego. I jadłem węglowodany :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wybacz delikatność i grację czołgu, ale jak udało Ci się tak utuczyć na samym początku?

    OdpowiedzUsuń
  4. Standardzik :-) Dużo wódki - mało powietrza. Słodycze, pieczywo, piwofilstwo + ruchowstręt. Tycie jest jak erozja. Nie widać w skali miesiąca - widać po roku.
    Ważenia: rok 1993 - 128 kg; 2011 - 182 kg. W roku 2020 byłoby prawdopodobnie 218 kg. Do rzeczy. 54 kg w 18 lat. 54 kg / 18 lat = 3 kg/rok. 3000 g / 365 dni = 8,21 g/dzień. Łyżeczka tłuszczu codziennie. Ziarnko do ziarnka :-)
    I nie ma górnej granicy. O ile schudnąć można do określonej wagi, to górnej granicy otyłości nie ma. Poza tym nie dbałem o siebie i byłem totalnie aspołeczny :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Genialny wpis!
    Kurcze, mam zamiar spróbować, po raz kolejny, kolejnej diety, tym razem w Twoim wydaniu. Z poprzednich prób w pamięci mam jedynie uczucie ciągłego niedosytu i szybki powrót do kilogramów po odstawieniu diety, mam nadzieję że tym razem uniknę podobnych problemów?

    Przeraża mnie trochę brak lub ograniczenie ukochanych ziemniaków, i te wszystkie wyliczenia, nigdy nie miałem głowy do przeliczników ile czego jest w danym pokarmie...

    OdpowiedzUsuń
  6. czesc Magor! ciekawy wpis, warty przeczytania, milo Cie znowu czytać
    niestety takie podejscie u kobiet ma o wiele wiecej zawiłości niż u mezczyzn, ze wzgledu na comiesieczne zmiany w gospodarce hormonalnej (i jej wrazliwosc), duzej wrazliwosci tarczycy na brak wegli, przeszloscia dietetyczna (czesto niezbyt madra...) czy problemami z jelitami/PCOS/alergiami... coz, nic nie jest w zyciu proste ;)
    ja dalej macham kettlami ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo zgrabnie napisany wpis (a właściwie dwa). Gratuluję efektów.

    Ze swojej strony poleciłbym jeszcze poczytanie sobie innego amerykańskiego świra od eksperymentowania na sobie - Tima Ferrisa. Jego pomysł na dietę opiera się na podobnych założeniach, tyle że rezygnuje ze wszelkich węgli na sześć dni w tygodniu, a siódmego dnia wyznacza dzień odstępstwa od diety. Pozwala łatwiej znosić trudy diety i zapewnia psychiczny komfort, że jak mam na coś ochotę, spisuję sobie na karteczkę i wepchnę to w siebie siódmego dnia (jeśli nadal będę miał miejsce i ochotę). Założenia diety opisał w książce "4-hour body" (czyli po naszemu "4-godzinne ciało"), ale sporo o samej diecie można eż znaleźćw sieci pod hasłem "slow carb diet" (SLOW, a nie LOW, bo dieta dopuszcza wolne węglowodany... Mniejsza o to. Kto się zainteresuje, ten sobie doczyta).
    Co nie powinno dziwić biorąc pod uwagę podobne założenia - tutaj też efekty są więcej niż zadowalające: Wsparte ćwiczeniami z ketlem dały przyrost masy mięśniowej a mimo to waga pokazała spadek powyżej 20 kilogramów po trzech miesiącach (przy początkowej lekko przekraczającej setkę). Tim Ferris poleca zresztą bardzo ćwiczenia ketlami - An_ge powinien się spodobać kawałek o tym, jak Tim sprawił, że płaska z natury azjatka mogła stawiać sobie kieliszek tequili na pośladkach. Stojąc w pionie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Tim Ferriss nie do końca zezwolił na to, na co Maciek się zdecydował.
    Możesz jeść węgle, tylko nie zboże - zezwala na fasolę, soczewicę i jeszcze jakieś cieciorki..
    Po kilku tygodniach człowiek ma dosyć już tych wszystkich strączków i czasem wolałem nie zjeść, niż zjeść ich ile dusza zapragnie..

    Slow Carb, a LCHF to inne światy, tyle, że w obu zabrania się białych WW..
    Tak w uproszczeniu :)

    Sama książka warta uwagi!

    OdpowiedzUsuń
  9. Cześć Malwina :-) Sami znajomi wokół. Dobrze, że machasz kulami jak należy :-)
    Wiem, że kobiety są bardziej wrażliwe :-) Zwłaszcza na widok szarlotki, napoleonki i czekolady :-D
    Żartuję. Masz rację. Niemniej jednak uważam, że czysty smalec i zdrowe mięso + warzywa z "łykiem" są najbardziej neutralnymi produktami dla osób z alergiami.

    OdpowiedzUsuń
  10. Cytat nr 1: "Kalorie się je, a nie liczy" :-)

    To nie licz. Wsłuchaj się w swój wewnętrzny głos. Przyszykuj sobie porcję tłustego jedzenia (kiełbasa, boczek, jajka, majonez, masło) i jak poczujesz głód to powoli zjedz coś. Przegryź niewielkim pomidorem. Do poczucia sytości. Polecam jako tydzień oczyszczenia po świątecznych mazurkach. 6 dni LCHF i syndrom za krótkiego paska po świętach powinien ustąpić (na niepraktykujących działa jak złoto)

    OdpowiedzUsuń
  11. Znam sposób. Unikam "ładowania" węglowodanami. Obecnie tylko po długich wybieganiach (20+) jem węglowodany. Głównie pod postacią lodów i owoców. Dzisiaj będzie 26 km na tłusto. Zaczynam od kubka śmietany 36% i jajek po wiedeńsku (na miękko, utarte z masłem i majonezem). Siła nie bierze się z powietrza :-) A po biegu pojadę do knajpy i zjem po prostu obiad :-D Czy co tam będę chciał.

    OdpowiedzUsuń
  12. A mi się bardzo założenia diety podobają, każdy kto twierdzi, że boczek jest zdrowy, jest moim przyjacielem (czy tego chce czy nie). <3

    OdpowiedzUsuń
  13. Jakie tłuszcze jesz, i w jakie postaci? Pytam, bo zaczyna mi się masełko (dodawane do wszystkiego) przejadać :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Tylko, że m.in te 50g węglowodanów dziennie to jest element diety optymalnej Kwaśniewskiego. To samo z metaforami i jedzeniem, które wymieniasz. Owszem, piszesz o Kwaśniewskim w I części wpisu, powołujesz się na diety wysokotłuszczowe w ogóle, ale jeżeli nie podajesz źródeł, z których to wziąłeś a podpisujesz się imieniem i nazwiskiem to to wygląda trochę tak, jakbyś nie posiłkował się cudzą wiedzą, a sam do tego doszedł.
    Co do kwestii kobiet - moja historia odżywiania jest zawiła i dużo rzeczy przerabiałam i przerabiam, ale nic mi tak nie pomaga na okres jak dieta wysokotłuszczowa - z reguły po 2gim miesiącu nie czuję, że go mam.

    OdpowiedzUsuń
  15. Męczy mnie jeden temat. Otóż z moich nowych źródeł informacji wychodzi na to,że wcale nie trzeba jeść 5 posiłków dziennie ( książka 2xME) . Dowiedziałam się,żę jedzenie co 2-3 godziny nie przyspiesza metabolizmu, a im dłuższa przerwa między posiłkami tym większe wykorzystanie tkanki tłuszczowej jako źródła energii
    ale….
    Jeśli jemy obfity posiłek ( z długim czasem miedzy następnym posiłkiem) gdzie powinno królować białko i tłuszcz…to wysoce prawdopodobne jest to,ze może być tego białka w jednym posiłku za dużo.Mój organizm może uruchomić taki sprytny proces, który nazywa się glukoneogeneza czyli białka zamieniają się… w glukozę, czyli cukier! Jeżeli nie mam cukrów, a mam za dużo białka, to zrobię sobie z niego glukozę.No i tą glukozę sobie odłoży i nie będę jak Sthepanie Davis! I to znów narzuca Nam teorie by jeść mniej białka, ale częściej….
    i teraz wiem,że nic nie wiem więc jak być powinno?

    OdpowiedzUsuń
  16. Jak mamy tu kogoś mądrego, to proszę o wypowiedź.

    Moja wiedza żywieniowa sprowadza się do "To jest smaczne, chcę to zjeść".

    OdpowiedzUsuń
  17. Na mnie zbilansowana dieta tez juz nie działa:-( Gdzie mam szukać inf. Dot ułożenia jadłospisu wg. Tego co o czym piszesz?

    OdpowiedzUsuń
  18. Witam, mam pytanie czy na tej diecie faktycznie nie trzeba obliczać BTW tylko pilnować 20% węgla? Czytam różne opinie i nie wiem jak zacząć.

    OdpowiedzUsuń
  19. Moja propozycja: zwróć się do Maćka na maila :) mtgorec@interia.pl

    OdpowiedzUsuń
  20. Jesteś genialna. Wiem to wszystko co tu napisałaś, ale nigdy nie potrafiłam tego wyjaśnić mojej mamie, która ma delikatnie mówiąc mocno staromodne podejście do jedzenia. Wyjaśnione super

    OdpowiedzUsuń
  21. Zdjęcie Pana robi wrażenie :)

    OdpowiedzUsuń
  22. NO efekt niezły :) ja miałam 6 miesięcy przerwy od intensywnych treningów i niestety dużo piffka cóż duzo i nogi spuchly a mięśnie zmalaly. Jako kobieta chciałam podpytać jaka jest Twoja opinia. ... robie 5 intensywnych treningów w tyg. Oczywiście od tygodnia low carb ale, na sporej nadwyżce kalorycznej (jakieś 350-400) czyli 2650 kcl dziennie. większą część kcl pochodzi z tłuszczu. Do zrzucenia mam max 5 kg. I tak mnie zastanawia dieta czy to kurcze nie duzo (nie ja ją ukladalam). Pierwsze dni waga o kg skoczyła. Po tygodniu wróciła do poprzedniej formy.

    OdpowiedzUsuń
  23. A swoją drogą genialnie się czyta. Dziś już 2 raz tu wróciłam :)

    OdpowiedzUsuń
  24. Mam pytanie dotyczące tego sposobu żywienia-czy mając niedoczynność tarczycy mogę je zastosować?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Czy honorują Państwo karty Benefit?

Średnio kilka razy w miesiącu dostaję telefon z takim pytaniem. Przez pierwsze dwa lata odpowiadałam grzecznie, że "nie, nie honorujemy, ale pierwsze zajęcia oferujemy gratis i mamy świetną ofertę na...". Za każdym razem jednak dostawałam lekko arogancką i znudzoną odpowiedź "a to dziękuję", by nie powiedzieć, że drzwi jebiemnietoizmu waliły mnie w twarz . Przez drugi rok działalności mojego klubu IRON CHURCH , który kosztował i wciąż kosztuje mnie masę zdrowia, nerwów i pieniędzy* *czyli zupełnie jak mój kot , wdawałam się w polemikę typu "nie, nie *honorujemy*, gdyż nasi Instruktorzy PŁACĄ ciężkie pieniądze za oferowaną u nas wiedzę, zatem muszą je zarabiać". Zauważyłam jednak, że spotyka się to z kompletnym brakiem zrozumienia* *seriously, I'm shocked , jak gdybym po chamsku ODMAWIAŁA przyjęcia pieniędzy od firmy Benefit. Nie kwestionuję mojego chamstwa. Po co miałabym się niby tyle uśmiechać i ryzykować pomarszczeniem ryjka na późną starość w w

Jesteś brzydka, gruba i głupia?

Ćwicz z kettlami, a nie będziesz gruba! [wyimaginowane werble] Tak tak, ten żart mi się nigdy nie znudzi. Ale. Porozmawiajmy sobie o CELACH i REZULTATACH . Mój nowy challenge dotyczy podciągania się na drążku - zarówno w podchwycie jak i nachwycie. Chwilę walczyłam ze sobą, czy szpagat nie byłby bardziej szpanerski, ale.. nie ma różnicy dla mojego ego czy urośnie jeszcze bardziej. Na tym etapie praktykowania jebiemnietoizmu pewne rzeczy tracą na znaczeniu. Chociaż ostatnio przeczytana sentencja "Nie mam problemu ze swoim ciałem. Dopóki ktoś na nie nie patrzy." spłynęła na mnie niczym bliss. Przecież wszystko rozchodzi się o tych INNYCH ludzi. Możesz sobie wmawiać, że na jednoosobowej stacji kosmicznej komunikującej się z resztą świata raz na tydzień, codziennie wkładałabyś photoshopa na twarz, rezygnowała z czekoladowego budyniu, goliła nogi, malowała paznokcie czy kremowała swoje przeszczepy. Bitch, please. Skoro więc dążymy do własnych celów by "inni widzieli",

Kettle to nie fitness. Kettle to duma.

Sezon ogórkowy na blogu to problem remontu sali. Nowej. Zajebistej. Sali Centrum KB. Sali, która jest tak wypasiona, że musi mieć własną nazwę. Prawdopodobne jest również, iż przez pierwszy tydzień nie będzie można ludzi z stamtąd wygonić. Tym bardziej za skórę wchodzą mi pytania o moje bieganie. Jako iż więc w końcu presja społeczna mnie wypchnęła do lasu w sobotni wczesny poranek, opiszę tę przygodę. Jutro, kiedy ból mięśni nie pozwoli mi na cenzurę w żadnym znanym mi języku, może być prowokacyjnie notkę pisać. Żeby nie było iż pizda skończona ze mnie, mężnie zgodziłam się na 10km mojego pierwszego w życiu biegu . Prawdę mówiąc miałam spore nadzieje i szanse na to, że po 3cim kilometrze będę nieść Julkę na plecach z powrotem do bazy, gdyż biegła z nami z rozwaloną kostką. W podejrzanie dobrym humorze pozostałe Spartanki oznajmiły, iż właściwie to one tych lasów nie znają , ale co tam! BIEGNIEMY! sooo chicken like! 6 minut na kilometr, czyli bardzo kurze tempo, nie jest w stanie zmę