Przejdź do głównej zawartości

Wakacje Kettlebell All Inclusive 2016

Wydarzeniem lata 2016 niewątpliwe jest (albo i był) IV Obóz Hardstyle Kettlebell w Łagowie Lubuskim. Podobnie jak Joanna Bolechowska (tak, drogie panie, Apollo Kettli jest już zaklepany), nie wiem w którym momencie rozdawaliśmy Oscary, ale lawina podziękowań ma dla mnie jakieś szczególne znaczenie.

Zamiast jednak klepać jak to było super i dupę urywało, poprosiłam (znanego już na blogu) Macieja Góreckiego, o udostępnienie mi jego spontanicznego podsumowania. Głównie dlatego, iż Maciej był sympatykiem bardziej niż psychofanem, zajmującym się chyba wszystkimi odcieniami zjawiska zwanego odważnikiem kulowym. Tak, zjawiska. Jeżeli do tej pory nie wiesz co to kettlebell - wracaj do swojego szałasu i liczenia kóz.
Napiszę krótko, po raz setny.

NIE JESTEŚMY FITNESS TRENDEM. JESTEŚMY W BIZNESIE ZMIENIAJĄCYM ŻYCIA.

A jeżeli gdzieś masz peany na cześć naszej tytanicznej pracy, wolisz liczyć szmal i patrzeć na wypięte pośladki - scrolluj na koniec notki, po video notkę.





Kilka lat obijam sobie tę i ową część ciała przy użyciu żeliwnych kul z uchem. Błądziłem, wskakiwałem w różne ślepe uliczki, robiłem masę głupot i rzeczy tak bezsensownych, że zbiera mnie na śmiech, gdy o nich pomyślę. Po prostu: życie. Wydaje mi się, że teraz trafiłem na właściwą drogę, a pobyt na IV Obozie Kettlebells Hardstyle w Łagowie tylko mnie w tym utwierdza.

Pomysł z lekka trącił absurdem. Wsiądź w samochód i jedź na drugi koniec Polski. Dostaniesz miejsce do spania, opiekę instruktorów, żeliwny odważnik i dwa treningi dziennie. Normalnie "olinkluzif."


Po kolei. Miejsce do spania dało radę. Bardzo fajne warunki „w tak pięknych okolicznościach przyrody… i tego… niepowtarzalnej”. Domki ładne, czyste, nowe z pełnym zapleczem kuchennym. Jezioro jak z opowiadania o czystym jeziorze, wetknięte pomiędzy łagodne wzgórza, z uroczym miasteczkiem na brzegu. Łagów ma swój nastrój, ma swoje knajpki, turystów, zamek, dwie wąskie bramy, park i ciszę, która wabi nawet na nieco dłuższy pobyt. Trochę powłóczyliśmy się po okolicy, by odkryć uroki okolic starówki w Świebodzinie, poczuć chłód umocnień MRU, popływać kanadyjką, czy – ku uciesze gawiedzi – skąpać się podczas prób ujarzmiania SUP-a.

Opieka instruktorska… Tu należałoby popełnić mały poemat. Niestety moje pióro staje się bezradne w zderzeniu z tak poważnym tematem. Może Homer dałby radę? Nawet nie porywam się na taki katalog bohaterów. Otóż wszyscy obozowicze znaleźli się pod opieką elity instruktorów SFG. Tu nie było półśrodków, żadnego światłocienia i butnego filozofowania pełnego pustych słów. Było rzetelnie, konkretnie i w prostej formie. Staliśmy jak przed otwartą skrzynią ze skarbami i wystarczyło z niej czerpać pełnymi garściami.

Każdy mógł nauczyć się jak zmienić „robienie wiatru kettlem” w trening.

Jeżeli interesujecie się trochę szlachetną sztuką wywijania odważnikami kulowymi, to prawdopodobnie potrafilibyście zorientować się, że rządek instruktorów gromadzi same osobistości. Najważniejsze jednak, że na każdą osobistość przypadał minimum jeden człowiek. Nikt, nigdy, ani razu nie dał nam do zrozumienia, że „Ja Robinson – ty Piętaszek”. Atmosfera nawet nie przypominała relacji uczniowie-nauczyciele. To było raczej słuchanie mądrych rad starszego, troskliwego rodzeństwa.

Trzeba jednak trochę otrzeć się o sprawy dworu. Angelika i Dariusz – wielkie dzięki za całość. Idea i duch sprawczy całego obozu to prawdopodobnie, w dużej mierze, Wasza zasługa. Od idei do realizacji czasami wiedzie długa droga, ale… Siła to nie tylko umiejętność podniesienia czegoś ciężkiego nad głowę. Uczycie nas wszystkich, że marzenia różnią się od planów tylko ilością energii jaką jesteśmy w stanie włożyć w ich realizację. I niczym więcej.

Wszystkim Prowadzącym dziękuję za fragmenty zajęć, podczas których zajmowaliście się nami. Nieważne czy staliście w szeregu z mikroportem na skroni, czy chodziliście pomiędzy ćwiczącymi, sprawdzając technikę – robiliście kawał dobrej roboty. Nie wszystko musiałem rozumieć, nie wszystko umiałem zrobić (zwłaszcza zawiązywanie ciała w chińskie osiem doprowadzało mnie do pasji), ale czułem w Waszej pracy szczerość i zaangażowanie.

Żeliwny odważnik i inne...
Artur i Bartłomiej Wam dziękowałem osobiście. Wszystkim osobom zaangażowanym w organizacje obozu również dziękuję. Trzeba było dograć wiele spraw, nie dospać wiele godzin, przedźwigać tony klamotów. Widziałem w Was jednak zadowolenie. Ale nie było to zadowolenie pracownika korporacji, łaszącego się do przełożonych po dobrze wykonanym zadaniu. Było to zadowolenie płynące wprost z... naszego zadowolenia. Wykonaliście swoją pracę dokładnie tak, jak miała ona zostać wykonana, a dodatkowo dołożyliście do finalnego efektu to co mieliście najlepszego. Dziękuję.

Artur – jeszcze chwilkę. Jesteś strasznie w porządku typ. Dziękuję za przydzielenie mi odważnika o wadze 28 kg. Twoje słowa: „Dla ciebie? 28 kg to minimum przyzwoitości.” - podniosły poczucie własnej wartości i pchnęły w objęcia dumy. Dotrwałem z nimi (i z odważnikiem) do końca obozu, a to znaczy, że oko Instruktora SFG (pozwolisz, że będę Cię tak tytułował, po tej heroicznej walce ze ST) nie zawiodło. A prywatnie, to też 100% pozytywnych wrażeń. Jakbyś kiedyś chciał pożonglować odważnikiem, to daj znak.

Miejsce do spania, żeliwny odważnik, dwa treningi – o tym było. Nie było o ludziach. No i tu to sami wiecie jak jest…
Wczoraj rano byłem poirytowany. Wybaczcie mi moje 5 Clean-ów na każdą rękę, ale zrozumcie i mnie. Wasze szampańskie humory na nocnej imprezie pod moim oknem sprawiły, że miałem w perspektywie dwanaście godzin za kółkiem, po przespaniu zaledwie dwóch. Nieważne. Za jeszcze jeden dzień w Łagowie chętnie zgodziłbym się na imprezę nawet w naszym pokoju, z muzyką i zrezygnowałbym z połowy snu. Dobrze mi tam z Wami było i w ostatecznym rozrachunku tylko to się liczy.

A teraz samo dobre. Tylko nie wiem jak zacząć… Może samo się ułoży.

Czy Wy wracając mieliście to samo? U kogo w samochodzie nie rozmawiało się o tym co pokazali Natalia i Mirosław? W naszym aucie, przez bite dwanaście godzin, co około dwie godziny, ktoś mówił: „Ale ta acroyoga to jednak jest czad...”
Ciężkie kettle, challenge, nad wyraz silni faceci, piękne dziewczyny – wszystko to nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak zajęcia z acroyogi wspomnianej dwójki bohaterów tego obozu. Na ostatnim pokazie miałem… jako facet napiszę: gęsią skórkę, bo przecież publicznie nie będę pisał o łzie w lewym oku. Tak na mnie działa podziwianie piękna, perfekcji i harmonii. Bo byliście dopełnieniem piękna i wcieleniem tego wszystkiego o czym myślę, gdy myślę pojęciami zarezerwowanymi na wyjątkowe okazje. W tym tańcu było wszystko i dużo więcej.

Pewnie się teraz uśmiechniecie i machniecie ręką z tą Waszą (i trochę naszą) podlaską skromnością, a potem powiecie: „Eee, nic takiego nie pokazaliśmy. Każdy by umiał. Wystarczy się nauczyć.” Naprawdę było to bardzo inspirujące. Może gdzieś tam na świecie ktoś robi to lepiej, odważniej itp. Może. Niemniej jednak nikt nie robił tego na brzegu Jeziora Łagowskiego w lipcowy poranek, dla uczestników obozu. Dzięki!

Kiedyś Paweł Tsatsouline użył w swojej książce sformułowania „aura mocy”. Chodziło mu o niewidzialną siłę, którą potrafią emanować osoby silne ciałem i duchem. Myślę, że gdyby przez przypadek, lub na zaproszenie, pojawił się w Łagowie w ostatni weekend, to stwierdziłby, że właśnie coś takiego miał na myśli. Jestem granitowo pewny, że gdyby pojawił się podczas challenge'u to jego następna książka nazywałaby się: „Aura siły. Jak robią to w Polsce”. I daję sobie obciąć rękę, że gdyby spotkał kogoś takiego jak Dariusz, to złożyłby uroczyste śluby, że już nigdy nie użyje w żadnej swojej książce sformułowań, których znaczenia nie do końca rozumie.

Powiedzieć, że wokół tego człowieka rozlewa się aura mocy, to jak nic nie powiedzieć. Nie mylmy jednak tego uczucia ze strachem. Wielki facet, opleciony mięśniami jak okrętowe liny, machający w górę i w dół jakimiś monstrualnymi ciężarami – to może przerażać ludzi mizernych duchem, którzy potrafią oceniać innych tylko przez okienko własnych lęków i kompleksów. Jeżeli jednak znajdziesz się w orbicie tak silnej osoby, to z miejsca wiesz, że nic ci nie grozi (na wszelki wypadek zostaw jednak złe intencje gdzieś daleko). Mało tego! Darek potrafi się dzielić swoją energią, o czym mogą zaświadczyć wszyscy, którym „kibicował”. Przyznam się i pokajam trochę. Na prośbę jednej pani złamałem swoją zasadę i zapytałem Darka, czy Pani może sobie zrobić z nim zdjęcie. Nie lubię robić z ludzi „niedźwiedzia z Krupówek”, ale tym razem uległem. Z tym niedźwiedziem to tylko taka gra słów, ale coś w niej jest… Dzięki i przepraszam za tę dość absurdalną prośbę!



Chciałbym napisać jeszcze o wielu osobach, które poznałem, spotkałem, zobaczyłem, ale mam ograniczone zasoby czasu, a praca ta wymagałaby naprawdę długiego pisania.

Do rzeczy. Czegoś się nauczyłem, a coś pomogło mi poskładać myśli.

Większość rzeczy na tym świecie ma swoje źródło w strachu. Jedynym uczuciem zdolnym do zneutralizowania strachu jest siła. Z siły wynika poczucie pewności siebie, a z niego poczucie spokoju. Spokój to ostateczna instancja naszych wszystkich dążeń. Skoro nauczysz się zdobywać siłę ciała, to zawsze można spróbować zrobić to samo z duchem. Nie jesteśmy sektą maniaków treningu żeliwnymi odważnikami, ale spotkaliśmy się w takich, a nie innych okolicznościach, bo One tak chciały. Czujcie się wybrani.

Nie powinno być tak, że dorosły chłop poświęca godzinę na klepanie w klawiaturę i nic z tego nie wynika. Za sprawą fatalnego zbiegu okoliczności nie mogłem poznać jednej, bardzo szczególnej uczestniczki obozu. Dziewczyna uległa poważnemu wypadkowi i musiała przyjechać do Łagowa tylko w sercach swoich przyjaciół ze Wschodniej Siły. Dzięki nim była tam razem z nami przez cały czas. Byłbym szczęśliwy gdyby chociaż kilka osób, czytających ten post dołączyła się do akcji pomocy Marzannie.* *link do fan pagea z informacjami już wkrótce



Jeżeli ktoś rozważa Łagów 2017, to pamiętajcie: z takiego obozu łatwo wyjechać – trudno się z nim rozstać. Pozdrawiam!

Maciej Górecki





....................ok. Tak zakończmy temat obozu. Ze swojej strony tylko powiem, że do sprawy Marzanny i jej wypadku - wrócimy.

W międzyczasie obiecana notka, z podpowiedziami - jak radzić sobie z presją wywieraną na instruktorach, aby na treningach było "ostro", "hardcore'owo" czy też mówiąc po naszemu - wpierdololo.




P.S. Wszystkie foty autorstwa: A.Kurdyk więcej?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Czy honorują Państwo karty Benefit?

Średnio kilka razy w miesiącu dostaję telefon z takim pytaniem. Przez pierwsze dwa lata odpowiadałam grzecznie, że "nie, nie honorujemy, ale pierwsze zajęcia oferujemy gratis i mamy świetną ofertę na...". Za każdym razem jednak dostawałam lekko arogancką i znudzoną odpowiedź "a to dziękuję", by nie powiedzieć, że drzwi jebiemnietoizmu waliły mnie w twarz . Przez drugi rok działalności mojego klubu IRON CHURCH , który kosztował i wciąż kosztuje mnie masę zdrowia, nerwów i pieniędzy* *czyli zupełnie jak mój kot , wdawałam się w polemikę typu "nie, nie *honorujemy*, gdyż nasi Instruktorzy PŁACĄ ciężkie pieniądze za oferowaną u nas wiedzę, zatem muszą je zarabiać". Zauważyłam jednak, że spotyka się to z kompletnym brakiem zrozumienia* *seriously, I'm shocked , jak gdybym po chamsku ODMAWIAŁA przyjęcia pieniędzy od firmy Benefit. Nie kwestionuję mojego chamstwa. Po co miałabym się niby tyle uśmiechać i ryzykować pomarszczeniem ryjka na późną starość w w

Jesteś brzydka, gruba i głupia?

Ćwicz z kettlami, a nie będziesz gruba! [wyimaginowane werble] Tak tak, ten żart mi się nigdy nie znudzi. Ale. Porozmawiajmy sobie o CELACH i REZULTATACH . Mój nowy challenge dotyczy podciągania się na drążku - zarówno w podchwycie jak i nachwycie. Chwilę walczyłam ze sobą, czy szpagat nie byłby bardziej szpanerski, ale.. nie ma różnicy dla mojego ego czy urośnie jeszcze bardziej. Na tym etapie praktykowania jebiemnietoizmu pewne rzeczy tracą na znaczeniu. Chociaż ostatnio przeczytana sentencja "Nie mam problemu ze swoim ciałem. Dopóki ktoś na nie nie patrzy." spłynęła na mnie niczym bliss. Przecież wszystko rozchodzi się o tych INNYCH ludzi. Możesz sobie wmawiać, że na jednoosobowej stacji kosmicznej komunikującej się z resztą świata raz na tydzień, codziennie wkładałabyś photoshopa na twarz, rezygnowała z czekoladowego budyniu, goliła nogi, malowała paznokcie czy kremowała swoje przeszczepy. Bitch, please. Skoro więc dążymy do własnych celów by "inni widzieli",

Kettle to nie fitness. Kettle to duma.

Sezon ogórkowy na blogu to problem remontu sali. Nowej. Zajebistej. Sali Centrum KB. Sali, która jest tak wypasiona, że musi mieć własną nazwę. Prawdopodobne jest również, iż przez pierwszy tydzień nie będzie można ludzi z stamtąd wygonić. Tym bardziej za skórę wchodzą mi pytania o moje bieganie. Jako iż więc w końcu presja społeczna mnie wypchnęła do lasu w sobotni wczesny poranek, opiszę tę przygodę. Jutro, kiedy ból mięśni nie pozwoli mi na cenzurę w żadnym znanym mi języku, może być prowokacyjnie notkę pisać. Żeby nie było iż pizda skończona ze mnie, mężnie zgodziłam się na 10km mojego pierwszego w życiu biegu . Prawdę mówiąc miałam spore nadzieje i szanse na to, że po 3cim kilometrze będę nieść Julkę na plecach z powrotem do bazy, gdyż biegła z nami z rozwaloną kostką. W podejrzanie dobrym humorze pozostałe Spartanki oznajmiły, iż właściwie to one tych lasów nie znają , ale co tam! BIEGNIEMY! sooo chicken like! 6 minut na kilometr, czyli bardzo kurze tempo, nie jest w stanie zmę