Przejdź do głównej zawartości

Skończ z byciem słabą - opowieść o raku.

zisiaj na tapecie kolejna Żelazna Dama, która opowie Wam o nowotworze piersi i.. kettlach, oczywiście. Anna Gogolińska jest przykładem, że treningi z kettlebell to coś więcej niż fitness i dążenie do idealnego opakowania, szczególnie po 40stce.

Na pewno znasz kogoś, kto powinien ruszyć dupę po zdrowie - a pomimo usilnego namawiania, wciąż stroni od wolnych ciężarów, mówiąc "to nie dla mnie". Udostępnij tę historię. Może otworzyć oczy!


Kiedy życie kopnie Cię w dupę – złap się za Kettla

Bardzo długo zastanawiałam się, czy napisać ten tekst. Jestem z charakteru introwertyczką i bardzo dobrze mi jest ze świadomością, że świat urządzony przez ekstrawertyków nie wie nic o moim istnieniu. W końcu doszłam jednak do wniosku, że jeżeli dzięki temu chociaż jedna kobieta, zamiast siedzieć przed telewizorem z pustym opakowaniem po czekoladkach, poszuka dobrego trenera, zacznie ćwiczyć z kettlami i pokocha ten sport, to warto bym wyszła ze swojej skorupki. No to uwaga, wychodzę…

Mam 47 lat i przez większą część życia nie miałam do czynienia z żadną formą aktywności fizycznej.



Jedyną częścią mojego ciała, które lubiłam ćwiczyć intensywnie to mój mózg. Od kiedy pamiętam, ciągle siedziałam nad jakąś książką i czegoś się uczyłam, dzięki dostępności internetu (tak, pamiętam kiedy w Polsce nie było Internetu i komputerów osobistych) papierowe publikacje zamieniłam na elektroniczne. Na szczęście przez większość tego czasu nie miałam problemów ze zdrowiem ani z wagą ciała. Kiedy zbytnio pofolgowałam sobie z jedzeniem i moja waga niebezpiecznie zbliżała się do granicy nadwagi, wprowadzałam mniej lub bardziej sensowną dietę i wszystko wracało do normy. Bo żeby zacząć się ruszać oczywiście nie przyszło mi do głowy.

Po 40-stce, kiedy znowu musiałam zacząć kupować ubrania w rozmiarze 42, okazało się, że dieta nie za bardzo chce działać. Wtedy dojrzałam do decyzji, że jednak trzeba zacząć się więcej ruszać.

Oczywiście wybór padł na bieganie. Moje próby biegania po wstaniu z kanapy (a właściwie próby marszo-biegów, tylko na tyle pozwalała moja kondycja) szybko okupiłam kontuzją. Teraz wiem, że to musiało się tak skończyć. I wiem, wiem, to były klasyczne zachowania typowej przedstawicielki kobiecej populacji. Nie poddałam się, wyleczyłam kontuzję, coraz bardziej wydłużałam marszo-biegi, pilnowałam jedzenia, kondycja się poprawiała, waga spadała, samopoczucie było coraz lepsze.

W tak zwanym międzyczasie zrobiłam sobie badania kontrolne. Starałam się robić je co roku w okolicach moich urodzin. Tym razem mój mąż namówił mnie, żebym zgłosiła się do lekarza wcześniej.

Miałam zdiagnozowaną wcześniej wielotorbielowatość piersi, więc w ramach badań musiałam zrobić USG cycków. Okazało, się że w lewej piersi jest niewielki guz i zostałam skierowana na biopsję. Informacja o guzie w piersi była dla mnie szokiem, był płacz, była trauma. Pocieszała mnie myśl, że guz może okazać się łagodny. Niestety wynik biopsji brzmiał: „wykryto komórki rakowe”. Te trzy słowa zmieniły moje życie.

Znowu trauma, znowu płacz i szalejąca wyobraźnia. Od razu dostałam skierowanie do Centrum Onkologicznego, gdzie w ramach szybkiej terapii onkologicznej wykonano na cito kolejne badania, prześwietlenia, biopsje. Okazało się, że nowotwór jest złośliwy ale „In situ” tzn. jest tylko w jednym miejscu. To był bardzo trudny dla mnie okres. Poszukując informacji o nowotworach piersi, dotarłam chyba do końca Internetu. Moja wyobraźnia podsuwała mi różne scenariusze. Bardziej niż utrata włosów przerażała mnie perspektywa utraty piersi.

W tym czasie bardzo dużym wsparciem był dla mnie mój ukochany mąż. Zapewniał, że jego uczucia do mnie się nie zmienią bez względu na to jakie części ciała zostaną mi usunięte. Okazało się, że to były niepotrzebne obawy.

Na pierwszym konsylium lekarskim dowiedziałam się, że będę miała operację oszczędzającą. To była wreszcie jakaś dobra wiadomość. Szybko znalazłam się w szpitalu, gdzie wycięto mi tego dziada i zamknięto w słoiku. Przy okazji usunięto mi także kilka węzłów chłonnych. Badanie histopatologiczne wykazało, że guz rzeczywiście był tylko w obrębie jednej tkanki a w węzłach chłonnych nie było przerzutów. To była druga dobra wiadomość i wiedziałam już że nie będę musiała dostawać „chemii” a przede mną „tylko” radioterapia.

Niestety nie zdawałam sobie sprawy jakie skutki uboczne spowoduje terapia promieniowaniem, której zostałam poddana.

Tu podam trochę teorii. Promieniowanie to specjalny rodzaj energii przenoszony za pośrednictwem fal lub strumieni cząsteczek. Energia ta pochodzi ze specjalnych urządzeń które ją wytwarzają lub substancji radioaktywnych. Wysokie dawki promieniowania mogą zabijać komórki lub powstrzymać je od wzrostu i podziału. Radioterapia jest przydatnym narzędziem leczenia nowotworu ponieważ komórki nowotworowe rosną i dzielą się szybciej niż normalne komórki w otaczającej je tkance zdrowej. Ponadto, komórki zdrowe regenerują się po napromienianiu znacznie szybciej niż komórki nowotworowe. Lekarze ostrożnie dawkują intensywność leczenia oraz ograniczają ilość zdrowej tkanki poddanej napromienianiu, tak aby niszczące działanie promieni dotknęło wyłącznie nowotwór. Podczas radioterapii organizm zużywa dużo energii na powrót do zdrowia. Stres związany z chorobą, codzienne dojazdy na zabiegi oraz wpływ promieniowania na zdrowe komórki - to wszystko może przyczynić się do wzrostu zmęczenia. Większość ludzi zaczyna odczuwać nadmierne zmęczenie po kilku tygodniach radioterapii.

Moja radioterapia trwała miesiąc. Dojeżdżałam na naświetlanie ok. 70 km autobusem codziennie przez pięć dni w tygodniu. Pod koniec miesiąca zmęczenie dawało się we znaki ale jeszcze gorsze było poparzenie skóry i boląca egzema (pierwsze ulegały uszkodzeniu komórki naskórka). Po zakończeniu radioterapii mogłam od razu wrócić do pracy.

Dla lekarzy byłam wyleczonym pacjentem.

A właściwie przypadkiem medycznym, który podniósł statystyki skuteczności terapii leczenia nowotworów. Dla mnie zmieniło się bardzo dużo.

Wprawdzie skóra na piersi szybko się zagoiła, ale zmęczenie nie chciało zniknąć. Wejście po schodach, dłuższy spacer czy nawet zmiecenie podłogi sprawiało mi dużą trudność. Nawet siedzenie w pracy za biurkiem przez osiem godzin było wyzwaniem. Czułam się jak wrak człowieka. Oczywiście od momentu diagnozy nowotworu o jakiejkolwiek aktywności fizycznej nie było mowy, nie miałam do tego głowy. Przez kilka miesięcy skupiałam się na leczeniu i zaniedbałam także swoją dietę. Efekt był taki, że znowu mieściłam się tylko w rozmiar 42. Wiedziałam, że muszę coś z tym zrobić.

Przede mną jeszcze prawie 20 lat pracy zawodowej (to było jeszcze przed ostatnią reformą emerytalną) a przecież na emeryturze chciałam funkcjonować w miarę dobrej kondycji. Tymczasem groziło mi w najlepszym wariancie, że zostanę dożywotnim beneficjentem publicznej służby zdrowia (a już teraz miałam jej już dosyć) oraz produktów koncernów farmaceutycznych.

Pamiętając jak dobrze się czułam po moich marszo-biegach, chciałam do tego wrócić. Wiedziałam, że będę musiała zaczynać od początku, ale nauczona doświadczeniem chciałam najpierw się wzmocnić. Moja Pani Onkolog dała mi zielone światło i tak w wieku 46 lat, pierwszy raz w życiu, dwa miesiące po zakończeniu radioterapii, wykupiłam karnet na siłownię. Tak, życie naprawdę musiało mi dać porządnego kopniaka w dupę, bym przestała szukać drogi na skróty i nie działała już więcej po najmniejszej linii oporu.


Ku mojemu zdziwieniu treningi na siłowni dawały mi satysfakcję, a najbardziej podobały mi się ćwiczenia z obciążeniem, powoli czułam się coraz bardziej wzmocniona. Niestety szybko okazało się, że żaden plan treningowy zaciągnięty z Internetu nie był dostosowany dla czterdziestokilkulatki po terapii onkologicznej. Wiedziałam, że potrzebuję pomocy, tym bardziej że chciałam ćwiczyć z obciążeniem a tam potrzebna jest dobra znajomość techniki. Koleżanka poleciła mi trenerkę personalną – Natalię*. (*Natalia Rosochacka - przyp. Naczelna)

Przed pierwszym spotkaniem z Natalią długo zastanawiałam się czego oczekuję od moich treningów. I wtedy włączyło się moje korporacyjne skrzywione myślenie, wg którego cele powinny mieć cechy S.M.A.R.T. (kto nie wie z czym to się je, niech sobie wygogluje). Trochę się wahałam, czy napisać tu jakie cele sobie wtedy wyznaczyłam. Ale niech tam ….

Były cztery.

Chciałam móc: przebiec 10 km w 1 godzinę, podciągnąć się na drążku 10 razy, zrobić 20 pompek, zrobić przysiad ze sztangą na barkach z dwoma 20 kg talerzami.

Jak widać nie są to jakieś duże wyzwania dla przeciętnego wysportowanego człowieka. Dla mnie były to właśnie wyznaczniki sprawności fizycznej, które wtedy leżały bardzo daleko od moich możliwości. A ja najbardziej czego wtedy chciałam to być sprawnym człowiekiem, sprawnym przez duże „S”. Żadnym z celów nie było utrata wagi i tkanki tłuszczowej.

Podświadomie wiedziałam, że jeżeli uda mi się zbliżyć do tych celów sprawnościowych to z powrotem do szczupłej figury też nie będzie wtedy problemów. Nigdy nie zapomnę kamiennej miny jaką zrobiła moja przyszła trenerka, gdy usłyszała czego od niej oczekuję zaraz po tym jak dowiedziała się jak opłakany jest mój aktualny stan zdrowia. Pamiętam, że powiedziała, że to jest do zrobienia ale zajmie nam trochę czasu i że zaczniemy od wzmocnienia mięśni głębokich. O tym jak mało wiedziałam o treningach świadczy fakt, że zaraz po tym spotkaniu musiałam sprawdzić w Internecie co to są „mięśnie głębokie”. Po przeczytaniu kilku artykułów na ten temat wiedziałam dwie rzeczy: po pierwsze ja tych mięśni na pewno nie mam i po drugie - trafiłam na kompetentną osobę.

Pierwsze zajęcia z trenerem personalnym uświadomiły mi jeszcze bardziej jak dużego spustoszenia w moim ciele dokonały: terapia onkologiczna, brak dotychczasowej aktywności fizycznej, lata pracy za biurkiem i mój wiek. Prawie każde ćwiczenie sprawiało trudność (a była to tylko w większości nauka ruchów funkcjonalnych i poprawianie ruchomości). Czułam się jak emerytka.

Moimi największymi problemami okazały się brak mobilności i utrudniona regeneracja. No naprawdę, klocek drewna był elastyczniejszy ode mnie. Naprawianie tych dwóch rzeczy wymagało ode mnie najwięcej czasu i wysiłku. Ale się udało, chociaż moja regeneracja prawdopodobnie już nigdy nie będzie taka jak bym chciała.

Aha, miało być o kettlebell.

W siłowni, gdzie ćwiczyłam, widziałam jak pod ścianami zawsze leżały czarne metalowe kule z uchwytami. Na początku nie zwracałam na nie szczególnej uwagi bo po 1. nie wiedziałam nawet jak to się nazywa a po 2. nie widziałam, żeby ktoś ich tam używał (potem okazało się, że tych kulek używali właśnie trenerzy personalni i crossfitowcy). Tymczasem po ok. 3 miesiącach treningów, Natalia zapowiedziała, że będzie wprowadzać do moich zajęć ćwiczenia z kettlebell.

Na początku to miał być goblet squat. Pamiętam, że bardzo mnie zdziwiło, że jest specjalny sposób na trzymanie, podnoszenie i odkładanie tej kulki. Ale kiedy pierwszy raz wzięłam do ręki swojego pierwszego kettla, wiedziałam, że to jest TO. Oczywiście natychmiast przeczesałam Internet w poszukiwaniu informacji o kettlebell. W ten sposób trafiłam także na blog PowerWorkout, który oczywiście przeczytałam od początku do końca. Dzięki temu upewniłam, się że moja intuicja działa bardzo dobrze i właśnie na kettlebell powinnam się skupić. Natalia przyznała mi rację.

Jakiś czas temu była na kursie Kettlebell INTRO w Zielonej Górze i od teraz szybciej wprowadzała mi kolejne ćwiczenia z kettlami metodą HardStyle szkoły StrongFirst. Zawsze była to moja ulubiona część treningu choć moja trenerka rygorystycznie wymagała ode mnie przestrzegania czystej techniki, co zapewne uchroniło mnie przed kontuzjami (Natalia – jeżeli to czytasz, to pozdrawiam Cię serdecznie).

Zrozumiałam, że prawdopodobnie znalazłam swojego treningowego Graala. Ale nie obyło się też bez problemów. Kiedy po swingach przyszedł czas na cleany, okazało się, że chociaż w teorii wiedziałam o co chodzi, mój mózg nie jest w stanie wydawać w odpowiednim czasie poleceń do moich mięśni, żeby prawidłowo opanować ten ruch. Miałam wtedy chwile zwątpienia. Po kilku siniakach na nadgarstkach i kilku sesjach treningowych w końcu jednak wszystko zaczęło działać prawidłowo.

Opanowanie wszystkich podstawowych ćwiczeń z kettlami w wersji HardStyle  szkoły StrongFirst zajęło mi kilka miesięcy, a najbardziej polubiłam snatch. W tym czasie moja siła i sprawność poprawiała się w tempie, które mnie naprawdę zdziwiło. Teraz więc idą w ruch coraz większe kulki. To naprawdę jest magia.

Przekonałam się, że kettle to takie przedziwne stwory, które pokazują swoją wielką dobroczynną moc pod warunkiem, że są regularnie dokarmiane ludzkim potem i naskórkiem. Kiedy jednak używa się ich rzadko i nietechnicznie – robią się mściwe.


Jeżeli chodzi o moje pierwotne cele sprawnościowe, to w zasadzie wszystkie zrealizowałam w ciągu ok. 9 miesięcy treningów z kettlami. Piszę „w zasadzie”, bo mój aktualny czas biegu na 10 km to 1 godz. 4 min. Ale to pewnie dlatego, że ostatnio mało biegam. Wolę przerzucanie żelastwa.

Paradoks jest taki, że to czego nie planowałam nastąpiło w pierwszej kolejności, tj. moja waga spadła bardzo szybko do poziomu jakim cieszyłam się ponad 20 lat temu. Od ponad pół roku noszę dumnie ubrania w rozmiarze 34, a efektu jo-jo brak. Na pewno przyczynił się do tego fakt, że zmieniłam na stałe swój sposób odżywiania. Nie jestem na żadnej diecie, jem to co lubię, przestrzegam tylko zasady „czystej miski”. Ci co czytają tego bloga zapewne wiedzą co znaczy to określenie. Bez treningu z kettlami na pewno nie mogłabym jednak osiągnąć takiego niskiego poziomu tkanki tłuszczowej i widocznego kształtu mięśni. Tak, połechtane ego po wyjściu z pod prysznica i świadomość, że ciuch w którym wygląda się najlepiej to legginsy – to bardzo przyjemne skutki uboczne machania kettlami.

Kolejny skutek uboczny, o którym nie myślałam wcześniej to siła.

Siła nie tylko do tego, by bez problemu wchodzić po schodach czy sprzątnąć mieszkanie. Przenieść kilka toreb z zakupami z samochodu do domu za jednym razem? Żaden problem. Przesunąć samodzielnie ciężki mebel przy remoncie? Proszę bardzo. Odpalić za pierwszym szarpnięciem kosiarkę spalinową? Nie ma sprawy, niedługo urwę ten sznurek. Bycie silną to naprawdę fajna sprawa

Kettlebell spełniają wszystkie moje oczekiwania od efektywnego treningu. A ja bardzo lubię kiedy to co robię jest efektywne, tzn. stosunek włożonych nakładów do efektu końcowego jest optymalny. Czyli im mniej nakładów a większy efekt tym lepiej. Treningi z kettlami są ciężkie, ale efekty przychodzą bardzo szybko. Ponad to można wykorzystać je chyba na milion sposobów do prawie każdego celu treningowego. To prawdopodobnie najbardziej uniwersalny sprzęt jaki można znaleźć na sali treningowej, trzeba tylko wiedzieć jak zrobić z niego użytek.

Dlatego zdecydowałam się napisać tak dużo o sobie, i to publicznie udostępnić. Widzę jak niewiele ludzi w moim otoczeniu wie o tym systemie treningowym, a przecież tak wielu mogłoby z tego odnieść tyle korzyści co ja. Ja dzięki nim przeszłam prawdziwą ewolucję, od poziomu totalnej ameby do całkiem sprawnego przedstawiciela ssaków naczelnych. Nie wiem gdzie bym była teraz, gdybym nie zachorowała na nowotwór piersi. Wiem na pewno, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Dzięki chorobie musiałam przejść drogę, którą niewiele ludzi decyduje się przejść dobrowolnie. I bardzo podoba mi się ten stan do którego doszłam. Życie, bardzo dziękuję ci za tego kopa.

Pomimo tego, że w zasadzie osiągnęłam swoje cele, nie zamierzam odkładać kettli i przestać trenować. Mam teraz bardzo silną motywację do ćwiczeń i aktywności fizycznej. Tą motywacją jest strach. Strach przed tym co będzie gdy przestanę być aktywna, strach przed powrotem do stanu w którym byłam jeszcze rok temu. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze dużo treningów z coraz cięższymi kettlami

To mówiłam ja, kettlara introwertyczka.

Siła jest piękna. Pozdrawiam wszystkich serdecznie.

Ania

Komentarze

  1. Fanatstycznie :) Gratulacje dla Ani! Jestem w tym samym wieku, a kettle odkryłam półtora roku temu. Nigdy wcześniej żaden sport mnie nie wciągnął (nie licząc kibicowania przed telewizorem). Niestety, od paru miesięcy borykam się z kontuzją barków :( Rok treningów poszedł w diabły :( I nie wiem, kiedy uda mi się wrócić. Ale uda się na pewno, musi :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam podobną historię ale z chorobą wciąż się zmagam . Sporo mi zabrała, szczególnie z fizycznych możliwości dlatego postanowiłam stawić jej opór, a że jestem niecierpliwa wybrałam ketle, efektywność i wszechstronność mnie przekonały :-) I Twoja historia, potrzebowałam żywego przykładu, że po czterdziestce jeszcze można coś ze sobą zrobić. Dziękuję
    PS
    wybrałam combo 3 i jadę

    OdpowiedzUsuń
  3. Jesteś wojowniczką, chylę czoła! Jestem zdrowy jak koń, macham 24-ką i jestem zachwycony tym co to robi i jakie są efekty. Ja ćwiczę a Ty walczysz i tym bardziej szacun dla Ciebie :).

    Widzę ludzi, dolegliwości, próbuję namawiać i nic. Cienki w tym jestem albo ludzie mają gdzieś swoje zdrowie i samopoczucie. Gdyby mnie coś dolegało a ktoś powiedział że zna sposób który może pomóc to błagałbym go aby mi powiedział co robić, bo co szkodzi spróbować. Ale zawsze lepiej ponarzekać że coś pobolewa albo nie można się schylić.
    Tu apeluję do Angeli o dalsze apelowanie do ludu, przynajmniej do jego leniwej części :). (do mnie apele trafiają jak ziarno w ziemię czarną).

    Walcz dalej i bądź zdrowa tak jak ja!

    OdpowiedzUsuń
  4. Siua&Pierogi z Tobą! ^_^

    OdpowiedzUsuń
  5. Jedziesz dziewczyno, jedziesz! Za kilka lat będziesz młodsza od swoich równieśników o jakieś 10 lat.

    OdpowiedzUsuń
  6. bet365 Archives - Vie Casino
    bet365 articles › articles Mar 12, 2021 — 온카지노 Mar 12, 2021 Find your 메리트카지노 sportsbook & casino on Vie Casino and get up to 200 free spins when you sign up with Bet365 today. Rating: 5 1 review

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Czy honorują Państwo karty Benefit?

Średnio kilka razy w miesiącu dostaję telefon z takim pytaniem. Przez pierwsze dwa lata odpowiadałam grzecznie, że "nie, nie honorujemy, ale pierwsze zajęcia oferujemy gratis i mamy świetną ofertę na...". Za każdym razem jednak dostawałam lekko arogancką i znudzoną odpowiedź "a to dziękuję", by nie powiedzieć, że drzwi jebiemnietoizmu waliły mnie w twarz . Przez drugi rok działalności mojego klubu IRON CHURCH , który kosztował i wciąż kosztuje mnie masę zdrowia, nerwów i pieniędzy* *czyli zupełnie jak mój kot , wdawałam się w polemikę typu "nie, nie *honorujemy*, gdyż nasi Instruktorzy PŁACĄ ciężkie pieniądze za oferowaną u nas wiedzę, zatem muszą je zarabiać". Zauważyłam jednak, że spotyka się to z kompletnym brakiem zrozumienia* *seriously, I'm shocked , jak gdybym po chamsku ODMAWIAŁA przyjęcia pieniędzy od firmy Benefit. Nie kwestionuję mojego chamstwa. Po co miałabym się niby tyle uśmiechać i ryzykować pomarszczeniem ryjka na późną starość w w

Jesteś brzydka, gruba i głupia?

Ćwicz z kettlami, a nie będziesz gruba! [wyimaginowane werble] Tak tak, ten żart mi się nigdy nie znudzi. Ale. Porozmawiajmy sobie o CELACH i REZULTATACH . Mój nowy challenge dotyczy podciągania się na drążku - zarówno w podchwycie jak i nachwycie. Chwilę walczyłam ze sobą, czy szpagat nie byłby bardziej szpanerski, ale.. nie ma różnicy dla mojego ego czy urośnie jeszcze bardziej. Na tym etapie praktykowania jebiemnietoizmu pewne rzeczy tracą na znaczeniu. Chociaż ostatnio przeczytana sentencja "Nie mam problemu ze swoim ciałem. Dopóki ktoś na nie nie patrzy." spłynęła na mnie niczym bliss. Przecież wszystko rozchodzi się o tych INNYCH ludzi. Możesz sobie wmawiać, że na jednoosobowej stacji kosmicznej komunikującej się z resztą świata raz na tydzień, codziennie wkładałabyś photoshopa na twarz, rezygnowała z czekoladowego budyniu, goliła nogi, malowała paznokcie czy kremowała swoje przeszczepy. Bitch, please. Skoro więc dążymy do własnych celów by "inni widzieli",

Kettle to nie fitness. Kettle to duma.

Sezon ogórkowy na blogu to problem remontu sali. Nowej. Zajebistej. Sali Centrum KB. Sali, która jest tak wypasiona, że musi mieć własną nazwę. Prawdopodobne jest również, iż przez pierwszy tydzień nie będzie można ludzi z stamtąd wygonić. Tym bardziej za skórę wchodzą mi pytania o moje bieganie. Jako iż więc w końcu presja społeczna mnie wypchnęła do lasu w sobotni wczesny poranek, opiszę tę przygodę. Jutro, kiedy ból mięśni nie pozwoli mi na cenzurę w żadnym znanym mi języku, może być prowokacyjnie notkę pisać. Żeby nie było iż pizda skończona ze mnie, mężnie zgodziłam się na 10km mojego pierwszego w życiu biegu . Prawdę mówiąc miałam spore nadzieje i szanse na to, że po 3cim kilometrze będę nieść Julkę na plecach z powrotem do bazy, gdyż biegła z nami z rozwaloną kostką. W podejrzanie dobrym humorze pozostałe Spartanki oznajmiły, iż właściwie to one tych lasów nie znają , ale co tam! BIEGNIEMY! sooo chicken like! 6 minut na kilometr, czyli bardzo kurze tempo, nie jest w stanie zmę